Transformers: Age of Extinction (2014) | Michael Bay w Kolejnym Filmie Bez Fabuły | Recenzja Filmu
Zacznijmy od tego, że w
1984 roku powstała seria zabawek robotów, które mogły się transformować w różne
pojazdy i na odwrót. Żeby wypromować zabawki powstał serial animowany, seria
komiksów a w 1986 roku jeden z moich ulubionych filmów animowanych „The Transformers:
The Movie”. Tak samo było z zabawkami He-Man, które również były promowane
serialami animowanymi i podobnie z „Teenage Mutant Ninja Turtles”, z tym że
tutaj najpierw był komiks, później seria zabawek i serial animowany. W każdym
razie takie praktyki są stosowane od dawna i nie mogą być zaskoczeniem. Ale
reżyser Michael Bay wszedł na wyższy poziom abstrakcji i zrobił coś
wyjątkowego. Mianowicie stworzył franczyzę filmów, które mogą świetnie
funkcjonować bez fabuły, bez postaci i bez sensu, ale nie mogą istnieć bez
reklam. I nie chodzi o całą machinę komercyjną uruchamianą przed i po premierze
filmu, ale o chamski, nachalny i obrzydliwy product placement. Tylko że tym
razem wszystko odbywa się na ogromną skale, ponieważ Chiny kupiły sobie część
czasu reklamowego z tego prawie 3 godzinnego widowiska intelektualnej biedy.
Nie ważna jest fabuła,
ponieważ ludzie i tak nie zwrócą na nią uwagi kiedy armie robotów będą ze sobą
walczyć w każdym kraju, który odpowienio za to zapłaci. Ciekawe są wszystkie wybuchy i
transformacje – kto by patrzył na fabułę. Michael Bay zaskoczył wszystkich po
raz kolejny swoim geniuszem, ponieważ w jego filmach sama fabuła jest tworzona
tylko po to, żeby móc wcisnąć na ekranie jeszcze kilka produktów. I tak
oto w „Transformers 4” mamy kosmiczną super materię, która może się transformować
w niemal żywą reklamę jakiejś marki albo w coś mniej ważnego. Dlatego też nie ma możliwości, żeby
zainteresowała nas sama historia w filmie, ponieważ jest ona tak głęboka, jak
reklama tabletek na zatrzymanie biegunki.
W poprzednich trzech
filmach z serii główni bohaterowie mieli charaktery cienkie jak listek papieru
toaletowego. W czwartej części wszystkiego jest więcej, dla tego też postacie
zostały jeszcze bardziej spłycone. Co prawda nie ma już Shia LaBeoufa ze swoją denerwującą rodziną i grupy żołnierzy zupełnie nieprzydatnych do walki z robotami, ale jest coś gorszego – aktor, którego zawsze lubiłem w roli, która mu
absolutnie ubliża. Mark Wahlberg jest nadopiekuńczym i pizdowatym samotnym
ojcem swojej w sumie już pełnoletniej córki, którą traktuje jak
niepełnosprawnego przedszkolaka i za wszelką cenę nie chce dopuścić do tego, żeby straciła dziewictwo. I niech was nie zmyli to, że biega z wielkim
kosmicznym pistoletem i walczy z Decepticonami jak równy z równym, bo za chwilę
będzie się zachowywał jak największa cipa w historii kina akcji i będzie coś
bełkotał zapłakanym głosem o swojej cudownej małej dziewczynce, którą chcą
zabić źli ludzie. Oglądanie aktora, którego się uwielbia w takim gównianym
filmie jest bardzo przykre.
Opisywanie całej reszty postaci jest stratą czasu –
wszystkie są papierowe i zero jedynkowe. Michael Bay przyzwyczaił już nas do
tego, że traktuje swoich widzów jak debili i wszystko musi być w „Transformersach”
czarne lub białe, dobre lub złe. Mało tego – Bay próbuje nas zmusić, żeby zależało
nam na tych postaciach, ponieważ to są dzielni, kochający swój kraj i swoją
rodzinę przeciętni amerykanie. Niestety, nie czuję sympatii do żadnej z postaci
za to czuję się jak idiota, któremu trzeba łopatologicznie wyjaśnić kto jest dobry a kto zły. Nie ma nawet szansy utożsamić się z jakimkolwiek bohaterem z tego filmu, ponieważ tacy ludzie jakich tam widzimy nie są prawdziwi - to tylko kolejna kalkulacja.
Kolejnym ważnym elementem serii filmów „Transformers” jest poczucie humoru w wydaniu Baya, które sprowadza się do uderzenia kogoś piłką w twarz albo do rozmów pełnych podtekstów seksualnych. Żeby było w tym jeszcze trochę prawdziwego humoru, ale nie – jest tylko zimna kalkulacja: głupawy bohater + głupi teks + głupia riposta innego bohatera = śmiech na sali. Nie uśmiechnąłem się na tym filmie ani razu, może dlatego że moja mina zażenowania i niedowierzania nie schodziła z twarzy przez prawie 3 godziny. To strasznie przykre patrzeć jak ktoś próbuje na siłę rozśmieszyć wszystkich starymi jak świat numerami z poślizgnięciem się na skórce od banana.
No właśnie – prawie 3
godziny filmu, żadnego sensu i praktycznie brak fabuły. Wszystko przygniecione ciężarem
efektów specjalnych i reklamami. Nikt nie pokusił się nawet o zbudowanie
przyzwoitej historii bo po co, skoro można zrobić to samo co zawsze, tylko
wymienić aktorów i dodać jeszcze więcej bzdur do całej historii. Nie dało się tego
oglądać, ponieważ wszystko było głupie, wtórne i do przewidzenia. I jeżeli
przyjmiemy, że w świecie robotów Michaela Baya panują te same zasady fizyki co
w naszej szarej rzeczywistości, to główni bohaterowie byliby martwi po
pierwszych 30 minutach filmu i umieraliby jeszcze kilkanaście razy przed końcem filmu. Nie ma możliwości, żeby przeżyli wszystko to
co ich spotyka. No ale co ja tam mogę wiedzieć – jestem tylko głupim widzem, który będzie tak podniecony Optimusem z mieczem w ręku na wielkim dinozaurze, że nie zwrócę uwagi na całą nieistniejącą historię Dinobotów, która pojawiają się na ostatnie kilkanaście minut filmu.
Prawda jest taka, że wszystkie roboty w filmach Michaela Baya wyglądają tak samo - nawet jak mają jaskrawe kolory to w trakcie walki wszystko się zlewa w jedno wielkie mechaniczne szambo wyrzygane przez komputer i otoczone zupełnie nielogicznymi wybuchami z każdej możliwej strony. Każdy kolejny główny przeciwnik Autobotów jest mi obojętny, ponieważ niczym nie różni się od poprzedniego. Można się pogubić w tych wszystkich pseudo-naukowych bredniach i wyjaśnieniach, które nie mają większego sensu. Po godzinie tych bredni przestałem się interesować o co walczą te wszystkie roboty i o co chodzi w filmie. Miałem wrażenie, że Michael Bay również się tym specjalnie nie interesował.
Napisałem sobie to wszystko
po to, żeby zrozumieć trochę mechanizmy rządzące współczesnym kinem akcji. I
jedyne co znajduję to kasa, kasa i jeszcze więcej kasy. Filmy przestały bawić,
cieszyć, intrygować i jeszcze na dodatek odbierają nam przyjemność myślenia.
Wszystko jest podane na tacy w formie przyswajalnej nawet dla najgłupszych
ludzi i wypchane reklamami. Czy jestem zaskoczony, że tak potoczyły się losy „Transformersów”?
Nie koniecznie – zaskakuje mnie tylko skala tego zjawiska i pomysł, żeby
obedrzeć film z sensu, fabuły i przyjemności przeżywania historii tylko po to,
żeby zrobić miejsce dla ulokowania kolejnych produktów.
Michael Bay udowodnił tym
filmem, że jest takim samym bezmyślnym produktem jaki reklamuje w swoich
filmach. Jest zwykłym pajacem na sznurkach sterowanym przez wielką wytwórnie filmową
i wielkie koncerny przemysłowe. Jest zwykłą kopią samego siebie i od wielu lat
goni swój własny ogon. W „Transformers 4” są te same ujęcia, te same zdjęcia i
niemal identycznie nieczytelne sceny walki robotów jak w poprzednich częściach.
Nowe są tylko produkty, które trzeba pokazać w filmie.
Komentarze
Ale seria jest tak marna, że ciężko ją bronić :P